„Żołnierz polski musi być najlepszym i wybranym dzieckiem tej Matki Ziemi” – te słowa padły 11 kwietnia 1863 r. pod Praszką!
Przybywszy w nocy z 31 marca na 1 kwietnia do Dankowa, w którego lasach przed 24 godzinami oddział zostawiłem, nie znalazłem go na miejscu, co oznaczało, że musiał przed tropiącymi go Moskalami usunąć się, gdyż takie wydałem polecenie wyjeżdżając. Niespokojny, ażeby podczas mej nieobecności nie był napadnięty, wziąwszy przewodnika i parę pudełek zapałek, udałem się na jego odnalezienie.
Dla człowieka niemal leśnego, a na takiego się wyrobiłem, wynalezienie tropu pojedynczego zwierza lub człowieka szczególnie na wilgotnym terenie nie przedstawia wielkich trudności, tym mniejszą przedstawiało trudność odnalezienie śladów oddziału do 100 ludzi liczącego z ośmiu końmi, gdyż i moja Kaśka znajdowała się przy oddziale. Zależy tylko od wynalezienia punktu wyjścia, a takowy znałem, gdyż go na nim zostawiłem. Posiłkując się przeto światłem zapałek doskonale szedłem śladami oddziału i 2 kwietnia około 11-ej przed południem, zrobiwszy 5 mil opętanych, znalazłem oddział w małym leśnym folwarczku czy leśniczówce do Kuźniczki należącym o pół mili pod Praszką położonym. Przy składaniu służbowego raportu, w którym usprawiedliwiał ruch swój wsteczny w stronę granicy z powodu prześladujących go kolumn moskiewskich, Maźniewski doniósł mi, iż w oddziale czuć się daje coś niezwykłego, jakieś tajemne szepty i rozprawy, które za zbliżeniem się oficerów milkną, nie ma nic pozytywnego donieść, lecz przypuszcza, iż musiało się coś stać w Zagórzu u Lemańskiego, gdyż od tego czasu daje się spostrzegać to niezwykłe usposobienie oddziału. Rzecz zdawała się ważna, myśl dokonanego rabunku przeszła mi przez głowę, cała ohyda takiego czynu, popełnionego w chwili wykonania wyroku na zbrodniarzu, dawała możność plucia na cały ruch zbrojny dla rabunku prowadzony. Postanowiłem sprawdzić przypuszczenie, a każąc Maźniewskiemu iść do kompanii, w chwilę za nim wyszedłem i świstem mej gwizdawki dałem rozkaz stanięcia oddziałowi pod bronią. Gdy oddział z kawalerią na skrzydle stanął w szeregach z bronią li nogi, zakomenderowałem „na ramię broń”, a następnie „prezentuj broń·”, a gdy komenda została wykonaną, Stanąłem przed frontem kompanii i odezwałem się w te słowa: „Żołnierze polscy! Doszło do mojej wiadomości, jakoby podczas naszego pobytu w Zagórzu i wykonywania wyroku nad tym nieszczęsnym zbrodniarzem dopełnionym został przez niektórych z was rabunek jego mienia, a ponieważ czyn ten haniebny i zbrodniczy wymaga sprawdzenia i ukarania winnych, ażeby honor oddziału i cześć żołnierza polskiego oczyścić, przeto poddaję wszystkich bez wyjątku ścisłej rewizji. Ja sam zrewiduję pp. oficerów, a ci w mej obecności zrewidują wszystkich żołnierzy„. Jak zapowiedziałem, tak zostało wykonanym, a po parogodzinnej rewizji znaleziono u jednego z żołnierzy, ojca zabitego przez Lemańskiego, worek srebra napełniony sztukami 5 i 10 złotowymi, dwa złote zegarki i pierścień złoty z herbowym kamieniem, u drugiego żołnierza, wspólnika rabunku, znaleziono w torbie myśliwskiej kilkadziesiąt sztuk podobnej monety. Winni byli znalezieni i jako złodzieje, po rozbrojeniu ich, doraźnym mym wyrokiem wypędzeni natychmiast z oddziału, lecz widocznie winni mieli swych tajnych wspólników. Po wypędzeniu bowiem winnych, wróciwszy do chaty z parą skonsternowanymi tą przygodą oficerami i z ks. Jaśkiewiczem, kapelanem oddziału, dla przerachowania pieniędzy i napisania sprawozdania o całym zdarzeniu, – wchodzący Maźniewski oznajmił mi, że oddział się buntuje. Schwyciwszy ze stołu nabite pistolety i odwiódłszy takowe wybiegłem przed chatę. Świst mej gwizdawki powołał ludzi do szeregu pod broń. Zauważyłem trzech ociągających się z wstąpieniem i dwóch stojących na uboczu. Widziałem, że karność złamana i że za chwilę z tej garści żołnierza może się stworzyć banda rabusiów. Postanowiłem działać i widząc, iż oficerowie stoją na swych miejscach przed kompanią, poskoczyłem do zbuntowanych, a przykładając im lufy prawie do piersi wypaliłem kładąc ich trupem na ziemi. Wówczas przed frontem stanąłem. Jak mi oficerowie potem mówili, miałem być blady i w oczach straszny. Zacząłem komenderować. Przyprowadziwszy pierwszą sekcję l-go plutonu przed front kompanii i frontem do niej zwróconą z bronią na „tuj”, kazałem wyciągnąć z szeregu trzech żołnierzy, których ociąganie się zauważyłem, po rozebraniu ich kazałem każdemu z nich po kolei wyliczyć po 30 żelaznych stempli i wygnawszy ich natychmiast z oddziału, odezwałem się do pozostałych:
„Jeżeli nie zgadzacie się z tym, że żołnierz polski musi być tylko odważnym, uczciwym i honorowym człowiekiem, najlepszym i wybranym dzieckiem tej Matki Ziemi, jeżeli uważacie, że karność i posłuszeństwo dla przełożonych są niepotrzebne, złóżcie broń powtórnie, jakeście ją przed chwilą składali, i rozejdźcie się do domów, a ja zostanę bądź sam, bądź z tymi tylko wybrany i, którzy postanowią pójść ze mną razem i nie splamić nigdy czci żołnierza polskiego„. Coś w tym sensie mówiłem, a rezultatem tego przemówienia było głośne, może nawet jednomyślne oświadczenie pójścia zawsze i wszędzie pod moją komendą”.
Gdy nastąpiła harmonia, złym duchem Lemańskiego naderwana, poszedłem do chaty, napisałem sprawozdanie o całym wypadku, a wręczywszy je ks. Jaskiewiczowi oraz biżuterie i pieniądze srebrne (przeszło 2000 złp. wartości), kazałem mu pojechać do p. X., będącego Naczelnikiem powiatu wieluńskiego, wręczyć mu pismo i rzeczy wartościowe i przywieźć poświadczenie z odbioru. Sam zaś czuwając z oddziałem spoza oparkanionej osady, wysławszy poprzednio patrole konne w stronę Wielunia i Praszki, postanowiłem jeszcze tę noc na folwarku przepędzić, a rannym marszem odsunąć się od granicy. Patrole o zmroku wróciły, od strony Wielunia niczego nie spostrzegły, a od strony Praszki doniósł mi, iż jakiś człowiek spotkany w lesie pokazywał im sąsiednią wioskę pod Praszką położoną, w której znajdywać się mieli kozacy. Wiadomość ta nie zdawała mi się zbyt ważną; kazawszy żołnierzom zjeść przygotowaną kolację i udawszy się z wszystkimi do odosobnionej stodoły na spoczynek, noc przepędziłem jak zwykle bezsennie, czuwając nad porządkiem wart i układając marsz w stronę północno-wschodnią województwa, aby w spokojniejszym terenie przepędzić zbliżające się święta wielkanocne i być pośrodku organizacji dla wzmocnienia i lepszego uzbrojenia oddziału.
Rano około 7 -ej 11 kwietnia 1863 r. wyszedłszy z postoju i wchodząc do bliskiego lasu, bardzo gęsto podszytego leszczyną i w błotnistych miejscach inną jakąś krzewiną, spotkałem wiejską kobietę; na zapytanie, czy nie widziała Moskali – pokazała mi ręką w stronę Praszki i odrzekła „a jusci, stamtąd idą„, a na zapytanie, czy na piechotę czyli na koniach, odrzekła „dyć na koniach„. Zrozumiałem, że to ten sam rekonesans kozacki, o którym mi patrol dnia wczorajszego donosił. Ułożyłem w gąszczach leśnych w zwartych szeregach ponad drogą leśną mych strzelców z zapowiedzią spokojnego i celnego strzelania na moją komendę i zsadziłem z koni kawalerzystów, aby trzymając przy pyskach konie nie dopuścili do zarżenia; zaledwie podoficer Otocki rozstawił cztery straże w tyle oddziału, gdy wracając po ich wystawieniu naprzód on wystrzelił do spostrzeżonych Moskali, a w odpowiedzi na jego strzał obsypani byliśmy gradem kul moskiewskich. Urządzając zasadzkę na kozaków sam wpadłem w zasadzkę, urządzoną mi przez Moskali; piechota ich nad ranem przybyła i zajęła swe stanowisko w lesie, z którego mogła dobrze nas obserwować. Kozacy mieli służyć za przynętę, a panowie oficerowie moskiewscy od piechoty nie żałowali nigdy skóry kozaczej; to tylko źle zrobili, że za wcześnie odkryli swe stanowisko. Zrozumiałem położenie oddziału: wyparci w pola i otoczeni przez przeważne siły bylibyśmy zniszczeni pod gradem sypiących się kul. Uformowawszy kolumnę pochodową o czole jak najwęższym, gdyż gęstwina przeszkadzała, jednym prawie skokiem naprzód przecięliśmy pierścień nas otaczający. Spotkanie trwało zaledwie minutę, ale jak każde ręczne spotkanie było bardzo krwawe; myśmy mieli w broni i sile skoncentrowanej przewagę, Moskale z wystrzeloną bronią byli prawie bezbronni, gdyż jakkolwiek chwalą się swym trójsiecznym bagnetem, nie lubią go na żywych używać, wolą na rannych i umarłych, a nasi z nabitymi dubeltówkami, do boku lub do piersi im niemal przykładając, kładli gęstego trupa. Myśmy stracili w tym starciu 10 ludzi, Moskale podobno 28; nie grzebałem ich, dostałem tylko świeżych 13 karabinów, które w biegu prawie moi strzelcy po upadłych podnieśli. Wyszliśmy z pierścienia, ale nie z niebezpieczeństwa; na tyłach naszych panował szum pełen klątw i krzyków moskiewskich. Podszyty gęsto las da wał nam osłonę, gdyż na kilkadziesiąt kroków nie można było nic dojrzeć, w odległości może 300 do 400 kroków na tyłach więcej zbliżony ku prawemu skrzydłu moskiewskiemu usłyszałem sygnał rozsypania się w tyraliery, a następnie pociągnięcia w prawo. Korzystając z gęstwiny otaczającej pociągnąłem także w prawo, a w miejscach jaśniejszych żołnierze niemal czołgając się na brzuchach, ale skrywając się lepiej, mogli obejść niepostrzeżenie lewe skrzydło idącego na nas frontu. Przepuściwszy go dobrze, forsownym marszem na tyłach Moskali zdążyłem zająć stanowisko na tyłach ich prawego skrzydła, ale nad krajem lasu, skąd mogłem zobaczyć pola i flankujących na nich kozaków, dalej jakieś łąki pokryte miejscami wodą, wreszcie jakaś bardzo szeroka kurtyna ciemnych lasów zamykała widnokrąg. Myśląc, jakby to było dobrze być już poza tą kurtyną i dalej spokojnie maszerować, usłyszałem sygnał na zatrzymanie się, a następnie po jakiejś może półgodzince sygnał pociągnięcia w prawo. Zrozumiałem, że przeszukiwanie drugiej części lasu rozpoczyna się. Nie obchodziło mnie ono zupełnie, bo się tam z oddziałem nie znajdowałem, za to bardzo się zajmowałem tymi biednymi kozakami błąkającymi się niepotrzebnie po polu, przez które koniecznie przejść chciałem, żeby się zasłonić kurtyną.
Znowu po jakiejś półgodzinie odezwały się trąbki nakazujące wstrzymanie, i po długiej pauzie już zacząłem podejrzewać jakąś cichą sztuczkę moskiewską, gdy sygnał z tego samego miejsca zadźwięczał zbór nakazując. Tyczył on się moich kochanych kozaków, których mi się rano nie udało przetrzepać, a widocznie tak pięknie do nich przemówił, że niemal martwych przed chwilą pędem koni ożywił i za parę minut ukrył ich w tajnikach lasu, a pole pozostało spokojne. Tej chwili czekałem: wydawszy rozkaz, wypadliśmy z lasu i niemal biegiem przebywszy pole, w kilku zaledwie minutach dopadliśmy łąk wilgotnych i sapowatych, zyskawszy odległość kilkuset kroków, niespostrzeżeni. Gdyśmy przechodzili łąki z powodu ich bagnistości w szyku rozsypanym, zatrzymał nas w marszu rów odpływowy środkiem łąk biegnący, napełniony do powierzchni łąk wodą, przynajmniej 2 metry szerokości, a gdyśmy się cokolwiek namyślali, jak go przebyć, gdyż i mostu nie było do przejścia i niańki do przeniesienia, wybiegający w tej chwili z lasu kozacy pomogli nam zaraz do rozwiązania tej zagadki. Cofać się nazad, to wejść pod strzały nadbiegającej piechoty, która na huk strzałów kilku janczarek, z pewnością swych dalszych poszukiwań zaniechawszy, w stronę strzałów marsz swój pośpieszny zwróciła, a zatem ten punkt wyjścia stanowczo upadał; stać nad rowem z nosem na kwintę spuszczonym i przyglądać się wodzie jak sroka kości, to doczekać nadejścia piechoty moskiewskiej, a z nią kul ołowianych, bo te psubraty nie przewidziały jeszcze wówczas humanitarnych ustaw konwencji genewskiej i zamiast cukierkami naprawdę strzelali ołowiem, a zatem i ten punkt wyjścia upadał, gdyż piechota moskiewska, nie maczając nóg na błotnistych łąkach, aby się nie nabawić kataru, którego podobno ci sybaryci nie lubią, lecz stojąc na suchym gruncie, do stojących na mokrym i nad wodą z odległości jakich 500 kroków obficie strzelając (a dlaczegóżby mieli żałować ładunków, kiedy ich mieli pełne cekhauzy), byłaby nas w końcu jak kaczki wystrzelała, a raczej jako podloty smaczne, bo młode i tłuste. Ale powiedziano jest „szukajcie a znajdziecie”.
Otóż szukając – przyszła mi na pamięć sentencja „kto nie może przeskoczyć, niech podlezie”, a roztrząsając ją u ważnie przyszedłem prawie do przekonania, że zmieniając nieco szyk wyrażenia dojdzie się do drugiej, w danym wypadku rozumniejszej sentencji „kto nie może przeleźć, niech przeskoczy”. Uderzony tą myślą i jej logicznością, rozpędziwszy się kilka kroków, rów ten rubikonowy przeskoczyłem, a po minucie byliśmy z drugiej strony Rubikonu, tylko że nie po cezarowsku szliśmy naprzód po losy świata, ale po partyzancku uskutecznialiśmy zbrojny odwrót. Kanalia bowiem kozacza, która się niemal w chwili wykonania naszego „salto mortale” wysypała z lasu, widząc się odgrodzoną owym rowem od bliskiego naszego sąsiedztwa, zbiegła się na kraj łąki i zaczęła obsypywać nas gwałtownym choć nieszkodliwym ogniem swoich janczarek, któren po kilkudziesięciu strzałach z naszych karabinów, widocznie skuteczniejszych, gdyż parę koni spod jeźdźców wyskoczyło, cofnął tę hołotę pod kraj lasu, skąd po kilku minutach zaczęła wysypywać się moskiewska piechota. Byliśmy jednak już poza linią jej strzałów, przynajmniej wiorstę oddaleni i po kilku minutach znajdowaliśmy się pod osłoną lasu, któren nam i Moskali, stojących pod przeciwnym nadgranicznym lasem, zasłonił. Byłem zmęczony i smutny, bo mi się w pierwszym gwałtownym starciu mój najlepszy żołnierz i towarzysz z pierwszej nocy Maźniewski gdzieś zawieruszył. Lecz nie było czasu na sentymentalizm. Po słońcu jasno świecącym orientując się i wziąwszy kierunek wschodnio- północny, nad zmrokiem znalazłem się z oddziałem zmniejszonym do 81 ludzi w lasach do wsi Wiry lub Podkowa należących, a dając wypoczynek do północy i mając w szeregach ludzi z tą okolicą obeznanych, wyruszyłem w dalszą drogę; przecinając szosę w Skrzynnie, a Wartę przechodząc w Bębnowie, stanąłem w lasach do Dąbrowy należących. Marsz ten gwałtowny zdawał mi się zapewniać parodniowy wypoczynek i obfitsze przepędzenie świąt wielkanocnych. Była już bowiem wielka sobota i katolickie żołądki dopominały się różności kiełbasianej, a te psy schizmatyckie, naprzekór wszystkim bullom papieskim urządziwszy sobie jakiś cygański kalendarz, nie tylko że sami gwałtownie pościli pod opieką pułkowników, kapitanów i feldfebli, ale szczuci przez swych ascetycznych, bojaźnią Bożą tylko żyjących popów – i nas do poszczenia zmusili. Wysłałem na piechotę jednego z moich żołnierzy, a to dlatego na piechotę, bo ani jednego konia nie było. Ciekawi, bo takich pod słońcem nie zbraknie, zaraz gotowi zapytać: a co się z kawalerią stało – ba, i z moją Kaśką. To im dokumentnie odpowiem, iż dnia 3 kwietnia 1863 roku w pierwszym gwałtownym starciu, widząc iż koni nie utrzymam z powodu gęstwiny w jakiej się znajdywaliśmy, i że mogą nam być przeszkodą w tajnych poruszeniach, zsadzonym już poprzednio kawalerzystom kazałem uzdy za siodła zarzucić i zrobiwszy to samo z mą Kaśką, machnąłem ręką w stronę pola, a Kaśka zrozumiawszy mój rozkaz pomknęła z kopyta, ,pociągając jak dobry oficer swych towarzyszy za sobą; a nie będąc kozaczką i wiedząc, że dobra rasa każe się cenić pomknęła naprzód, nie bratając się wcale z zabiegającymi jej drogę kozackimi końmi, i przebiegłszy kilka mil drogi wpadła z swymi towarzyszami na dziedziniec dworski w Rudnikach do p. Miączyńskiego czy Mączyńskiego, udającego już wówczas hrabiego papieskiego. Ten niecnota zamiast uszanować patriotyzm koński, któren się nie chciał bratać z Moskalami, i wynagrodzić zmęczonych biedaków dobrym owsem i sianem, łajdak ten, jak prawdziwy koniokrad, postąpił z nimi jak z dezerterami, tylko zamiast je nam odesłać – kazał je Moskalom oddać w Wieluniu. I na mojej Kaśce paradował podobno p. generał Pomarancow. O tym łajdactwie p. Mączyńskiego wiedziała organizacja województwa, gdyż o wydarzonym fakcie doniosłem natychmiast, lecz powiedzianym jest, iż kruk krukowi oka nie wydziobie, tak też i w tym wypadku się stało i organizacja, wobec spraw ważniejszych, przeszła nad końską sprawą do porządku dziennego, a ja z tym koniokradem nigdy się nie spotkałem. Dlatego swego wysłańca musiałem puścić na piechotę do Jastrzębca dla sprowadzenia żywności i dowiedzenia się o ruchu Moskali.
Autor: Józef Oxiński
Józefa Oxińskiego wspomnienia z powstania polskiego 1863/64 roku, „W czterdziestą rocznicę powstania styczniowego„, Lwów 1903