Dwukrotnie, pierwszy raz, gdy się jeszcze nikomu nie śniło, bo w r. 1790, drugi raz wyprzedzając poczynania innych dzielnic, stanęła na Śląsku kolebka polskiej prasy ludowej. Pierwsza próba doszła nas w strzępku jeszcze mniejszym, niż najstarsze inkunabuły z początków drukarstwa polskiego. Bo tylko „kartka druga za miesiąca lutego” z czasopisma pt. „Gazety Śląskie dla ludu pospolitego” z r. 1790. „Miejsce druku niepodane – pisze odkrywca tego klejnotu, K. Dobrowolski w swych (wyśmienicie wyczerpujących) „uwagach wstępnych o piśmiennictwie polskim na Śląsku” – lecz germanizmy i waluta wskazują na Śląsk niemiecki. Pismo to zawierało rady gospodarcze, dotyczące obory, chowu bydła, leczenia zarazy bydlęcej, z kolei wskazówki lekarskie (sposób na sparzenie, uwagi o epidemiach) nadto ostrzeżenia przed gusłami i zabobonami”. Nowsze badania wykazały, że pismo wychodziło we Wrocławiu.
Fakt zaszczytny, niewątpliwie dobrze świadczący i o poziomie umysłowym, i o potrzebach Ślązaka już w XVIII wieku, kiedy chłopi w Rzeczpospolitej spali jeszcze w najlepsze. Nie należy jednak przeceniać jego roli w rozwoju uświadomienia narodowego. Mogły przecie pisma takie doskonale wychowywać mówiących po polsku Prusaków. Rząd pruski, rozumiejąc znaczenie prasy w języku polskim, rozpoczął też od r. 1812 wydawać „Dziennik Urzędowy” w Pszczynie. Gdy zaś powstała w r. 1816 regencja królewska w Opolu, podjęto z jej ramienia wydawanie raz w tygodniu pod tym tytułem ukazów rządowych w polskim tłumaczeniu. Pan radca konsystorialny Richter, człowiek sprawiedliwy i poczciwy, trudnił się ty procederem aż do r. 1838. Od r. 1841 atoli poniechano innowacji. Ujął się wtedy za polskimi ogłoszeniami ustaw Carl von Koschützky, Ślązak i Niemiec z dziada pradziada, bogaty ordynat witkowicki w powiecie tarnogórskim, a wywodzący się z Roszkowic pod Byczyną.
Dziwny ten człowiek nie tylko rozmiłował się w swym polskim szlachectwie i łuku srebrnym, upiętym w czerwonym polu, którym się pieczętował, nie tylko wrócił do polskości, ale zawziął się w robocie. Gdy mu ober prezydent opolski dał nijaką odpowiedź, zażądał na sejmiku prowincjonalnym, aby dziennik urzędowy drukowany był nadal po polsku: odmówiono znów, dopiero gdy Kosicki zaapelował do tronu, ukazały się w r. 1850 dwa numery polskiej nie zrażał się, organizował. Sam nigdy do biegłości w polszczyźnie nie doszedłszy, wydawał później w Bytomiu przy pomocy Lompy i dzielnego równie nauczyciela z Bytomia, Emanuela Smolki „Poradnik dla ludu górnośląskiego” (1851-1853), dwutygodnik bity w nakładzie 3000 egz. i rozsyłany zrazu bezpłatnie gminom wiejskim. Ziemianie uważali Kosickiego za donkiszota, on zaś sam zawiązał się, by choć w części zagłuszyć świst krwawego bata, jakim przez wieki chłostali się jego bracia szlachcice potulnego kmiotka.
Mnie zaś przypomina Karol Kosicki innego kresowca zachodniego, cudem przypadku wróconego ojczyźnie. Nazywał się aż do lat męskich Adalbert von Winkler, i bardzo późno doszedł ten Mazur pruski, że jest Wojciechem Kętrzyńskim, za czym przez długie dziesiątki lat pracował nad dziejami kresów zachodnich, jak żuraw czujny, tkwiąc na stolcu dyrektorskim w Ossolineum.
Ale odbiegliśmy od tematu. Chodziło o fundament, rzucony na Śląsku pod rozwój prasy ludowej polskiej w ogóle. Stało się to na sześć lat przed „wiosną ludów”, niosącą na przeciąg kilku miesięcy wolność prasie dwóch zaborów – w r. 1842. Wydawcą i redaktorem był ewangelicki nauczyciel z Karłowic pod Brzegiem, Krystian Schemmel, który przybywszy jako nauczyciel do Pszczyny, obrany został tamże burmistrzem, i jako taki rozpoczął wydawać gazetę polską. Pismo poświęcone głównie sprawom rolniczym redagowane „w stylu dla włościańskiego ludu zrozumiałym”, ukazywało się przez cztery lata. „Dziś nam nie wiadomo – pisze J. Kudera w broszurze o dziennikarstwie śląskim – co spowodowało Schemmla do tego, że po czterech latach w r. 1846 zaniechał dalszego wydawania tygodnika, i chociaż byśmy przytoczyli zwykłe przyczyny, które spowodowały upadek innych gazet, jako to małą liczbę abonentów, brak funduszów potrzebnych, niechęć czytelników, nieporozumienie pomiędzy wydawcą a czytelnikiem, toby to było tylko domysłem”.
Powód upadku był jeszcze inny, bardzo prosty. Nie było komu czytać, ludzie umierali z głodu i zarazy. Trzy kolejno po sobie następujące lata nieurodzaju kazały chłopu śląskiemu żywić się koniczyną, lebiodą i korą z drzew, ograniczona możliwość zarobków zwęziła się znacznie. Wraz z upadkiem Rzeczpospolitej krakowskiej (1846) przestały istnieć, wskutek wprowadzenia ceł granicznych, setki przędzalni, dostarczających płótno do Krakowa, fatalny stan dróg utrudniał zarobek furmankami, dwór zaś wyzyskiwał niewiele mniej niż dawniej. Stara kuma Ślązaków, zaraza morowa („morawka”) mogła liczyć na wielkie powodzenie, tym więcej, że opilstwo rosło. Na 980.000 ludności wypadało rocznie – według antropologa Virchowa – 12,5 miliona litra wódki. Wojna krzyżowa przeciw pijaństwu, podjęta w r. 1844 przez polskiego franciszkanina St. Brzozowskiego, polepszyła sprawę na krótko. (…)
Już od roku 1845 zabroniono gazetom w Niemczech wspominać, że Śląskowi Górnemu grozi głód. W połowie r. 1847 zaraza wybuchła od razu z natężeniem, wobec którego bledną siedemnastowieczne opisy moru. W zasięgu zarazy stanęła od razu cała Opolszczyzna, niby dom w płomieniach. Obok ziemi pszczyńskiej i rybnickiej najsrożej hulał tyfus głodowy w Raciborskiem, Głupczyckiem i Kozielskiem. Pastwą padło ogółem 50. 000 osób. Rząd zezwolił na masowe procesje, półobłąkany z głodu i przerażenia tłum oblegał kościoły, poświęcone sędziwemu patronowi tych spraw św. Rochowi i śpiewał najsmutniejszą ze swych regionalnych pieśni religijnych:
Zawitaj Rochu od nas pożądany
Całemu światu za patrona dany
Uproś nam zdrowie u zagniewanego
Boga naszego
W niektórych miejscach wielka kara padła
Gdy na tych ludzi ta morawka spadła
O Rochu święty, my się uciekamy
Do Twojej obrony.
Rząd naciskany oświadczył otwarcie przez usta ober prezydenta Opola, że nie zamierza przeciwdziałać żywiołowi. Dopiero w styczniu 1848 pojawiły się w gazetach pierwsze wieści o „febrze morowej”. 27 stycznia 1848 r. pisała „Schlesische Zeitung”: „Całe domy i rodziny wymarły. Gromady żebraków i żebrzących dzieci wałęsają się w rozpaczy. Pracować nikt nie chce… Musimy i tak umierać… Matka kładzie swe dziecię na cmentarzu, by zmarło, a drugie wsuwa pod lód…”. (…)
Prasa niemiecka uderzyła wreszcie w ton humanitarny: „Dziwimy się, że stan taki – wołała „Schlesische Zeitung” – zatajono przed nami, co przecież mieszkamy w odległości tylko kilku godzin. Wiadomości codzienne wydają się nam tak obce i niespodziane, jakoby z Chin lub Japonii. A przecież lud ten, co od lat cierpi głód, a od miesięcy umiera, mieszka zaledwie o małą dobę od przedmieść naszych… Dlaczego nie zastosowano żadnych środków?”.
Pomoc przyszła już na cmentarzysko, na którym tylko dzięki niezwykłemu odporowi i rozrodczości Ślązaków zaległo się nowe życie. W całych Niemczech potworzyły się komitety ratunkowe. „I Królestwo Polskie – wspomina wdzięczny Opolanin – nie pozwoliło braciom swym ginąć z głodu. Z najdalszych okolic przywożono żywność o odzież”.
W marcu 1848 wysłała wreszcie ludność Śląska protest na ręce króla Prus, oskarżając biurokrację o świadome zabójstwo 40. 000 obywateli państwa. Zdaje się, że nie stało już czasu na rozpatrzenie tego oskarżenia, bo cały Zachód Europy stał w ogniu anni confusionis.
Autor: Stanisław Wasylewski, Na Śląsku Opolskim, Katowice 1937